Lekcja męstwa.

Polowanie, gdzieś u podnóża Bieszczad, połowa lat 80-tych. Mam siedem lat.

Siadamy z ojcem i psem na ambonie na skraju lasu. Chwilę wcześniej wdrapaliśmy się na nią po drabinie, wyżlicy Dianie poszło to najsprawniej. Tato opiera o przednią krokiew ambony karabin, który nazywał „bronią” (a przecież nigdy go do obrony nikogo nie używał) i bierze się za czyszczenie obiektywów w lornetce. Powoli zmierzcha, ustępuje wczesnosierpniowy skwar, ale deski, z których zbita jest ambona, hojnie oddają ciepło, którym nasiąkały w ciągu dnia. Przed nami rozciąga się łąka, dalej pola rzepaku, kukurydzy, pszenicy. Jesteśmy gotowi na długą ciszę.

Diana przysypia, od czasu do czasu strzyże jakby bezwarunkowo uszami, czasami leniwie się liźnie. Dokucza jej pewnie pragnienie po wybieganiu na polach podczas podejścia pod ambonę, mimo to wygląda na zadowoloną. 

Mój ojciec też jest wyraźnie ucieszony. Wie, że podkarpackie tereny bogate są w zwierzynę, więc szanse na zdobycz są duże. Jak wszystko dobrze pójdzie, już za chwilę wypełni go radość z celnie oddanego strzału. Urośnie o kilka centymetrów, będzie dumny, silny, szczęśliwy.

Mnie z kolei odurzają intensywne zapachy łąk. Wszystko pachnie: trawy, kwiaty, rozsypane wszędzie suche igliwia. Do tego domowej roboty sok malinowy w herbacie, w którą wyposażyła nas mama oraz powietrze, które wydycha Diana. Mrówki pielgrzymują w sznurach po deskach ambony. Liście pobliskich brzóz migoczą, mimo braku wiatru.

Ręka taty zaczyna powoli przesuwać się w stronę karabinu, który stoi odbezpieczony. Czeka. W dwóch lufach grube, ciężkie naboje. Z niepasującą do sytuacji delikatnością tato opiera strzelbę o poręcz ambony i przykłada policzek do kolby. Rysy jego twarzy wyostrzają się, mruży oczy w skupieniu. Kładzie wolno palec na spuście. Koniec lufy minimalnie, praktycznie niewidocznie, przesuwa się w lewo, w prawo, do góry, w dół. Nagle ruch ustaje.

Zaalarmowany tymi ruchami wreszcie też dostrzegam całe stado łań. Jeszcze nie wiedzą, co je czeka. Jeszcze się nie boją. Wodzą wolno łbami, czasami coś skubną. 

Szarpnięty cyngiel uruchomia domino. Świat w sekundzie i na zawsze się zmienia. Najpierw ginie cisza. Zaraz potem składają się racice jednej łani. Tak, jak składa się domek z kart. Pozostałe łanie rozbiegają się w popłochu.

Tato rzuca w moją stronę pytania i komendy:
– „Myślisz, że w samiusieńką aortę?”
– „Idziemy.”
– „Diana, idź piesku. Diana, farba!”
– „Piękna łaniusia.”
– „No mówię trzymaj! Ciągnij tę gicz do siebie, bo mi te bebechy tu wyleją.”
– „Weź trochę trawy i zetrzyj krew z noża.”

Idziemy do samochodu i wkładamy jeszcze ciepłe ciało łani do bagażnika (w bagażniku zawsze była rozkładająca się krew z poprzednich transportów dziczyzny – ten smród towarzyszył mi w samochodzie przez całe dzieciństwo, niezależnie od tego czy jechaliśmy do kościoła, do babci na obiad czy odwiedzić kogoś w szpitalu; zapamiętałem, że krew i proch pachną podobnie słodko).

Ojciec i syn

Podczas jazdy samochodem tato przystępuje do kolejnej części rytuału i mówi: „Będziesz świetnym myśliwym. Wszystko Ci pokażę, nauczę. Kupię sobie nową broń, dam Ci tę co praktycznie sama strzela. Nóż już masz. O egzamin się nie martw, spróbowałby Włodek nie puścić mojego syna!” Dostaję jeszcze kuksańca na wzmocnienie, bo nie mam tęgiej miny.

Było też strzelanie do jeleni, saren, dzików, rysi, zajęcy, bobrów, lisów, wilków, kaczek, bażantów, czasami do „dzikich” psów. Były też polowania w deszczu, całonocne przy pełni księżyca, z łódek na stawach i z sań w mroźne, zimowe dni. Piękno otoczenia kontrastowało zawsze z naszą misją i znikało w momencie oddania przez ojca celnego strzału. Na polowaniach zbiorowych, gdzie chodziłem w nagonce, padały setki zwierząt. Po takich polowaniach wszystkie ciała eksponowane były w pokocie – ktoś „przystrajał” je zerwanymi gałązkami, starannie wciskał je pod wargi lub zatykał za uszy zabitej zwierzyny. Towarzyszyły temu liczne gratulacje. Dobrze pamiętam charknięcia, które wydostawały się z gardeł towarzyszy ojca, jak wlewali w siebie pełne szklanki wódki. Charkali i obwieszczali: „ach, jak dzisiaj pięknie padały!”.

Gdy ojciec założył masarnię, jakby z automatu zacząłem w niej pracować. Miałem już jedenaście lat. Patrzyłem, jak strzela się krowom w skronie ze specjalnego, przemysłowego pistoletu (ten nasz był zardzewiały i często szwankował). Świńskie łby rzeźnicy łapali w obcęgi, przez które płynął prąd – tak ogłuszonym tucznikom można było podcinać gardła i spuszczać z nich krew jeszcze za życia.

Kurs mistrzowski z zabijania zwierząt miałem za sobą jeszcze zanim skończyłem podstawówkę. Od wczesnego dzieciństwa mój ojciec wtłaczał mnie w rolę tradycyjnego, zabijającego samca – nie widział, że rośnie mu pod nosem syn o zupełnie innej wrażliwości. A może robił to właśnie dlatego, że tę wrażliwość dostrzegał, że jej nie rozumiał, że się jej bał i chciał już wtedy na siłę mnie „naprostować”?

Tato – chciałbym mu powiedzieć – wtedy w Twojej miłości zabrakło refleksji. Ale nie mam do Ciebie pretensji o dawne czasy. Co było, minęło. Ważne jest to, co dzisiaj. Od blisko trzech lat mówię Ci o moim partnerze, a jeszcze nigdy sam z siebie o niego nie zapytałeś. Nie poczułem, że szczerze chcesz usłyszeć o nim, o nas. Znów udajesz, że jestem inny niż jestem. Poczekam, poczekam cierpliwie, ale proszę, nie spóźnij się z tym gestem. Właśnie dzisiaj i właśnie w ten sposób, możesz naprawić stare błędy.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s